Wszyscy się zgadzają: presja inflacyjna narasta, trzeba z nią walczyć. Ale niestety standardowe narzędzia walki z inflacją wyglądają bardzo mało zachęcająco. Ot, choćby podwyżki stóp procentowych. Ekonomiści twierdzą, że powinny prowadzić do ograniczenia popytu, a tym samym do ograniczenia wzrostu cen… No tak, ale jakim kosztem?! Kredytobiorcy będą narzekać, firmy będą ograniczać inwestycje, wyborcy obrażą się na rząd. Trzeba być pozbawionym uczuć socjopatą, żeby się na to zgodzić.
Jednym słowem, zamiast podwyżek stóp procentowych NBP powinien zastanowić się nad innymi narzędziami walki z inflacją. Może zamiast tego obniżka stóp? No cóż, brzmi zachęcająco, ale jak dotąd metoda średnio się sprawdza. Turcja zastosowała ją mniej więcej rok temu. Wtedy inflacja wynosiła 19 proc., dziś wzrosła do 74 proc. (podobno w rzeczywistości jest znacznie wyższa). To narzędzie wymaga więc bez wątpienia dalszego doskonalenia. Ale próbna „szarża NBP” w celu osłabienia złotego z końca 2020 roku daje nadzieję, że prace trwają.
No tak, bank centralny zazwyczaj jest konserwatywny. Ale rząd wcale taki być nie musi. Rząd, który rzucił wyzwanie niedowiarkom wizją wytworzenia miliona aut elektrycznych, nie może ograniczać się w poszukiwaniu nowych metod walki ze wzrostem cen.
Proponowanych narzędzi już jest wiele, a jak zapewniają politycy, w kolejce są następne. Mamy więc śmiały plan skierowania węgla do sklepów państwowej spółki, która wykosi z rynku spekulantów. Mamy plan stworzenia sieci państwowych sklepów sprzedających tanio żywność. Mamy projekt wypłaty kolejnych emerytur i podwyższenia świadczeń (co może być próbą utopienia wrednej inflacji w strumieniu pieniędzy). A nie ma wątpliwości, że już niedługo ożywi się idea wprowadzenia urzędowych cen na niektóre produkty.
Metod tych próbowano już w innych krajach, z mieszanymi skutkami. Na przykład na Kubie podstawową żywność sprzedawano w państwowych sklepach za stałe ceny. To prawda, inflacji nie było, ale niestety nie było też w sklepach towarów.