No właśnie trudno powiedzieć, żeby zacieśnienie polityki pieniężnej zaszkodziło pracownikom, skoro mamy rekordowo niskie bezrobocie i kilkunastoprocentowy wzrost płac. To raczej inflacja erodowała siłę nabywczą płac. Z tej perspektywy patrząc, restrykcyjna polityka pieniężna była działaniem na korzyść pracowników.
Zgadzam się, że skoro przełożenie podwyżek stóp procentowych na aktywność ekonomiczną jest słabe, to słabe jest też ich przełożenie na rynek pracy. Stopień finansjalizacji i zadłużenia polskiej gospodarki jest niski. Osoby z kredytami hipotecznymi mocno jednak podwyżki odczuły. Do tego stopnia, że rząd zdecydował się na daleko idącą interwencję w rynek kredytowy pod postacią wakacji kredytowych.
Czy to, że stopy procentowe było trzeba podnieść ze względu na presję rynku, nie oznacza, że nasza autonomia w polityce pieniężnej jest iluzoryczna? Gdybyśmy byli w strefie euro, stopy procentowe byłyby niższe.
Mój stosunek do wejścia do strefy euro również jest ambiwalentny. Oczywiście niższe stopy w strefie, choć obecnie nie aż tak bardzo dużo niższe niż w Polsce, są dowodem na korzyści z koordynacji polityki monetarnej, której zabrakło między np. bankami centralnymi Polski, Czech i Węgier. Jednak co do zasady, posiadanie własnej waluty jest korzystne dla krajów, których model rozwoju opiera się na konkurowaniu na rynkach międzynarodowych. Daje to możliwość korygowania kursu dla podtrzymania konkurencyjności…
Tyle, że to oznacza de facto zubożenie społeczeństwa.
Osłabianie waluty zmniejsza siłę nabywczą naszych dochodów za granicą. Ale jeśli dzięki temu utrzymujemy wyższe zatrudnienie w sektorach eksportowych, to jest to pewien kompromis, na który być może trzeba się zgodzić. Utrata suwerenności monetarnej była jedną z przyczyn problemów państw z południa strefy euro. Gdy traciły konkurencyjność, także z powodu przystąpienia do UE państw naszego regionu, nie mogły jej poprawić na drodze dewaluacji swoich walut. Zostały zmuszone do prowadzenia znacznie trudniejszej i dotkliwej dla ludności dewaluacji wewnętrznej, czyli dążenia do obniżenia płac. To jest główny powód, który nastawia mnie sceptycznie wobec euro. Drugą sprawą jest to, że w razie ostrej przeceny obligacji, gdy pojawia się ryzyko, że banki popadną w tarapaty, możemy liczyć na interwencję banku centralnego. To też jest argument przeciwko euro.
Granice tego, co wolno bankowi centralnemu zrobić, wyznaczone przez kurs waluty, są dobrze zinternalizowane zarówno w samym NBP, jak i w rządzie.
Dr Michał Możdżeń
Europejski Bank Centralny, jak się wydaje, nauczył się już, jak gasić takie kryzysy bankowe w zalążku. Jeśli zaś chodzi o autonomię polityki pieniężnej, w tym kursowej, to istnieje też ryzyko, że będzie źle wykorzystywana. To przypadek Węgier. Może w Polsce, gdzie zaangażowanie prezesa NBP we wspieranie rządu Zjednoczonej Prawicy było dość jaskrawe, też lepiej byłoby, żeby nie zostawiać polityki pieniężnej w rękach polityków?
To, że w interesie Polski leży zachowanie konkurencyjności międzynarodowej, nadrabianie zaległości rozwojowych wobec państw zachodniej UE i poprawa warunków życia, jest moim zdaniem celem, który przyświeca wszystkim partiom, niezależnie od bieżących sporów. Temu służy między innymi polityka kursu walutowego, która wydaje mi się być istotną przesłanką, i jednocześnie ograniczeniem, decyzji polityki monetarnej. Dlatego sądzę, że upartyjnienie banku centralnego – które w ostatnich latach było rzeczywiście jaskrawe, ale widoczne było też wcześniej – nie jest dużym zagrożeniem. Granice tego, co wolno bankowi centralnemu zrobić, wyznaczone przez kurs waluty, są dobrze zinternalizowane zarówno w samym NBP, jak i w rządzie.
Jak sprawić, żeby inflacja rzeczywiście wróciła do celu NBP, skoro polityka pieniężna jest bezsilna?
Moim zdaniem władze – nie tylko NBP, ale też rząd – muszą na bieżąco analizować, jaka jest struktura inflacji i jak reagują na nią rynki i na tej postawie próbować podejmować decyzje. Przy czym te decyzje mogą być po stronie polityki fiskalnej, nie tylko pieniężnej. Jeśli po skoku związanym z wygaszeniem tarczy antyinflacyjnej inflacja będzie nadal opadała, a waluta nie będzie na to reagowała nagłym osłabieniem, to nie będzie powodu do paniki.
Proponuje pan, żeby administracyjnie blokować wzrost cen niektórych kategorii towarów i usług?
Niekoniecznie. Wyobrażam sobie, że rząd może też próbować oddziaływać na ceny podażowo, szczególnie silnie inwestując w transformację energetyczną. Ja skłaniam się ku temu, żeby interpretować inflację jako wynik pewnego zgeneralizowanego konfliktu o zasoby, którego szczególną formą jest konflikt kapitału i pracy. To oznacza, że trzeba patrzeć na relatywne ceny w gospodarce. W latach 2021-2022 skokowi inflacji towarzyszył wzrost pewnych cen relatywnie do innych. W największym skrócie, najbardziej wzrosły ceny nośników energii i żywności na półkach – oraz marże firm działających na tych rynkach. Szok się skończy, gdy wzrosną te ceny, które zostały w tyle. No i teraz to się dzieje. Widzimy wzrost ceny pracy, czyli wynagrodzeń, i ceny usług. Dopóty, dopóki to jest tylko przywracanie pewnej równowagi, powrót udziału płac w PKB do długookresowej normy, nie widzę w tym żadnej spirali płacowo-cenowej czy innego niebezpieczeństwa. Oczywiście z tym zastrzeżeniem, że po pandemii zmieniła się prawdopodobnie w pewnym stopniu struktura gospodarki, więc ta równowaga może być gdzie indziej niż wcześniej. Ale prędzej czy później spodziewałbym się, że szybki wzrost cen pracochłonnych usług, który teraz widzimy, wygaśnie. Ograniczeniem dla płac w całej gospodarce pozostaje sektor eksportujący, który musi dbać o konkurencyjność.
CV
Dr Michał Możdżeń
Adiunkt w Katedrze Polityk Publicznych Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. Specjalizuje się w problematyce ekonomii politycznej i instytucjonalnej, polityki fiskalnej, administracji publicznej i rynku pracy. Jest współzałożycielem Polskiej Sieci Ekonomii i uczestnikiem panelu ekonomistów „Rzeczpospolitej”.